Nie
tylko książki są warte uwagi. Jak każdy z nas dobrze wie, proza nie była
najstarszą formą pisaną. Najstarsze były eposy literackie, a na okres
starogrecki przypada wielki rozkwit dramatu. Dzisiaj chciałbym zrecenzować coś
pomiędzy, a mianowicie śpiewodram. Przynajmniej tak ta sztuka została nazwana
na jednym z portali. Recital Bartosza Figaja pt. „Halo Frank?” zaskoczył mnie
bardzo pozytywnie, na tyle, że zdecydowałem się napisać jego recenzję.
Najpierw chwilka o tym, jak na niego trafiłem. Otóż całkiem niechcący, bowiem początkowo w planach mieliśmy ze znajomymi udanie się do Zamku Kórnickiego na wykład o Białej Damie, rzekomo zamieszkującej ten zamek po dziś dzień. Wypad nie wyszedł, podróż autobusem podmiejskim nie wydawała się kuszącą ofertą dla większości z naszej paczki. Wtedy właśnie padły dwie propozycje: premiera filmu „Cuda” albo tenże recital. Decyzją większości (w sumie cztery do zera) wybraliśmy spektakl pod tytułem „Halo Frank?”. Kameralna sala, mieszcząca może z trzydzieści osób, nie wypełniona po brzegi. Nagle głos zza kurtyny. I tak się rozpoczęła nasza przygoda z facetem w marynarce, śpiewającym autorsko przerobione kawałki Franka Sinatry, Louisa Armstronga, Muddy Waters czy też Deep Purple. Siadając na jednym z bardzo głośno skrzypiących krzeseł jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka. Jednak wychodząc z sali, stwierdziłem z uśmiechem „To był dobry wybór”. Nic, co działo się na scenie i co było na niej ustawione nie wydało mi się bez sensu. Do samego końca nie byłem stuprocentowo pewien, czy śpiewak był już w Nowym Jorku, tam, gdzie miało rozpocząć się jego nowe, bogate życie, czy nadal siedział w zapleśniałym mieszkanku i jedynie udał się w podróż daleko, w głąb siebie. Kolejne świetne kawałki, zaśpiewane przez Bartka były przeplatane świetnymi i bardzo celnymi rozmowami telefonicznymi, lub nawet konwersacjami z samym sobą. Rozterki, a także ewolucja człowieka, który dosłownie spod ziemi wypełzł na sam szczyt. Z niewielką pomocą czynnika, który przecież szczęścia nie daje.
Niszowy
początkowo artysta pluje wszystkim w twarz. Sędziom, policji, szefowi, prostytutkom,
swoim kochankom, całemu miastu. To on teraz rządzi. Wielokrotnie, słysząc jego
czasami błyskotliwe, czasami wręcz
impertynenckie stwierdzenia, uśmiech gościł na mej twarzy. Postać wykreowana
przez Bartosza Figaja jest naprawdę świetna i barwna. Uosobienie wszystkiego,
co może stać się z człowiekiem pod wpływem tak nagłego bodźca jak fortuna.
Chuć, rządza władzy, rządza prestiżu i posłuchu. To wszystko objawia się w
nuconych ‘da ba di, dubi daj’, gdy nonszalanckim krokiem przemierza scenę
wzdłuż i wszerz, lub gdy puszcza samolociki zrobione z dolarów. Nawet
najmniejsze gesty pokazują jak bardzo człowiek może się zmienić w przeciągu
dnia, dwóch. Z początku nerwowe poszukiwanie telefonu w kieszeni, niechęć do
świata, strach, podniesiony głos. Była dziewczyna, matka, przyjaciel, różni
byli rozmówcy ubogiego, zadłużonego i nękanego zarówno przez nikotynę, jak i
alkohol artysty. Później natomiast pewność siebie, brak szacunku do innych,
bawienie się wręcz w Boga, decydując o życiu i śmierci maluczkich. Są też
jednak dobre strony tej ewolucji i wspięcia się na szczyt. Pozytywnym aspektem
i wydźwiękiem na pewno był fakt, że początkowo szansonista, a później gwiazda
estradowa i największa szycha w mieście zaakceptował i wręcz pokochał siebie. Nie
przejmował się krytyką jego ciała przez osoby trzecie. Widział w lustrze, jak
wygląda i nie ukrywał tego przed samym sobą. Czy jednak była to miłość i
akceptacja szczera, czy tylko wywołana przez pryzmat tych dolarów, które
rozsypywał dookoła siebie? Tego już pewien nie byłem. Co jednak mogę stwierdzić
z całą pewnością, recital ten dał mi do myślenia. Jak ja zachowałbym się na
jego miejscu? W jakim stopniu upodobniłbym się do tego próżnego, pustego
dzwona, który może i dźwięczy głośno i którego słucha każdy w mieście, jednak
który zatraca się w sobie i w swojej egzystencji? Osobiście: wolałbym tego
nigdy nie sprawdzić.
Gra
aktorska i śpiew Bartosza były na naprawdę wysokim poziomie. Przez dobrą
godzinę utrzymywał świetny poziom, wykonując coraz to kolejne utwory,
przechadzając się i biegając po scenie, wskakując na widownię. Wielki szacunek.
Nie jestem jednak specjalistą w tych sprawach, więc jest to opinia laika.
Ogólna atmosfera na widowni była
świetna. Wydaje mi się że zamierzony przez ekipę efekt został w pełni
osiągnięty. Częste śmiechy i uśmiechy na twarzach widzów - ze mną włącznie - upewniały
mnie, że spektakl jest zrozumiały i trafił w, przynajmniej moje, wyobrażenia o
negatywnych aspektach tak szybkiego wzbogacenia kosztem wszystkich innych
pechowców, grających na loterii. Nie żałuję ani minuty spędzonej w Centrum
Kultury Zamek w Poznaniu, to był naprawdę owocny kulturowo wypad, który
zapamiętam pewnie jeszcze przez długi czas.
0 komentarze :
Prześlij komentarz