23 sty 2015 | By: Sefir

Z innej beczki: "Halo Frank?"

                Nie tylko książki są warte uwagi. Jak każdy z nas dobrze wie, proza nie była najstarszą formą pisaną. Najstarsze były eposy literackie, a na okres starogrecki przypada wielki rozkwit dramatu. Dzisiaj chciałbym zrecenzować coś pomiędzy, a mianowicie śpiewodram. Przynajmniej tak ta sztuka została nazwana na jednym z portali. Recital Bartosza Figaja pt. „Halo Frank?” zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, na tyle, że zdecydowałem się napisać jego recenzję.
           
   Najpierw chwilka o tym, jak na niego trafiłem. Otóż całkiem niechcący, bowiem początkowo w planach mieliśmy ze znajomymi udanie się do Zamku Kórnickiego na wykład o Białej Damie, rzekomo zamieszkującej ten zamek po dziś dzień. Wypad nie wyszedł, podróż autobusem podmiejskim nie wydawała się kuszącą ofertą dla większości z naszej paczki. Wtedy właśnie padły dwie propozycje: premiera filmu „Cuda” albo tenże recital. Decyzją większości (w sumie cztery do zera) wybraliśmy spektakl pod tytułem  „Halo Frank?”. Kameralna sala, mieszcząca może z trzydzieści osób, nie wypełniona po brzegi. Nagle głos zza kurtyny. I tak się rozpoczęła nasza przygoda z facetem w marynarce, śpiewającym autorsko przerobione kawałki Franka Sinatry, Louisa Armstronga, Muddy Waters czy też Deep Purple. Siadając na jednym z bardzo głośno skrzypiących krzeseł jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka. Jednak wychodząc z sali, stwierdziłem z uśmiechem „To był dobry wybór”. Nic, co działo się na scenie i co było na niej ustawione nie wydało mi się bez sensu. Do samego końca nie byłem stuprocentowo pewien, czy śpiewak był już w Nowym Jorku, tam, gdzie miało rozpocząć się jego nowe, bogate życie, czy nadal siedział w zapleśniałym mieszkanku i jedynie udał się w podróż daleko, w głąb siebie. Kolejne świetne kawałki, zaśpiewane przez Bartka były przeplatane świetnymi i bardzo celnymi rozmowami telefonicznymi, lub nawet konwersacjami z samym sobą. Rozterki, a także ewolucja człowieka, który dosłownie spod ziemi wypełzł na sam szczyt. Z niewielką pomocą czynnika, który przecież szczęścia nie daje.
                Niszowy początkowo artysta pluje wszystkim w twarz. Sędziom, policji, szefowi, prostytutkom, swoim kochankom, całemu miastu. To on teraz rządzi. Wielokrotnie, słysząc jego czasami błyskotliwe,  czasami wręcz impertynenckie stwierdzenia, uśmiech gościł na mej twarzy. Postać wykreowana przez Bartosza Figaja jest naprawdę świetna i barwna. Uosobienie wszystkiego, co może stać się z człowiekiem pod wpływem tak nagłego bodźca jak fortuna. Chuć, rządza władzy, rządza prestiżu i posłuchu. To wszystko objawia się w nuconych ‘da ba di, dubi daj’, gdy nonszalanckim krokiem przemierza scenę wzdłuż i wszerz, lub gdy puszcza samolociki zrobione z dolarów. Nawet najmniejsze gesty pokazują jak bardzo człowiek może się zmienić w przeciągu dnia, dwóch. Z początku nerwowe poszukiwanie telefonu w kieszeni, niechęć do świata, strach, podniesiony głos. Była dziewczyna, matka, przyjaciel, różni byli rozmówcy ubogiego, zadłużonego i nękanego zarówno przez nikotynę, jak i alkohol artysty. Później natomiast pewność siebie, brak szacunku do innych, bawienie się wręcz w Boga, decydując o życiu i śmierci maluczkich. Są też jednak dobre strony tej ewolucji i wspięcia się na szczyt. Pozytywnym aspektem i wydźwiękiem na pewno był fakt, że początkowo szansonista, a później gwiazda estradowa i największa szycha w mieście zaakceptował i wręcz pokochał siebie. Nie przejmował się krytyką jego ciała przez osoby trzecie. Widział w lustrze, jak wygląda i nie ukrywał tego przed samym sobą. Czy jednak była to miłość i akceptacja szczera, czy tylko wywołana przez pryzmat tych dolarów, które rozsypywał dookoła siebie? Tego już pewien nie byłem. Co jednak mogę stwierdzić z całą pewnością, recital ten dał mi do myślenia. Jak ja zachowałbym się na jego miejscu? W jakim stopniu upodobniłbym się do tego próżnego, pustego dzwona, który może i dźwięczy głośno i którego słucha każdy w mieście, jednak który zatraca się w sobie i w swojej egzystencji? Osobiście: wolałbym tego nigdy nie sprawdzić.
                Gra aktorska i śpiew Bartosza były na naprawdę wysokim poziomie. Przez dobrą godzinę utrzymywał świetny poziom, wykonując coraz to kolejne utwory, przechadzając się i biegając po scenie, wskakując na widownię. Wielki szacunek. Nie jestem jednak specjalistą w tych sprawach, więc jest to opinia laika.
Ogólna atmosfera na widowni była świetna. Wydaje mi się że zamierzony przez ekipę efekt został w pełni osiągnięty. Częste śmiechy i uśmiechy na twarzach widzów - ze mną włącznie - upewniały mnie, że spektakl jest zrozumiały i trafił w, przynajmniej moje, wyobrażenia o negatywnych aspektach tak szybkiego wzbogacenia kosztem wszystkich innych pechowców, grających na loterii. Nie żałuję ani minuty spędzonej w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, to był naprawdę owocny kulturowo wypad, który zapamiętam pewnie jeszcze przez długi czas.

0 komentarze :

Prześlij komentarz